issabela napisał(a):Uwierzcie że tego typu argumenty najczęściej słyszymy! Że ktoś pracuje 8h i dlatego nie może adoptować psa!
Każdy z nas pracuje!!!
Pytanie czy lepiej psu we własnym domu, ciepłym, czystym przez 8-10h które przesypia, czy 24h w zimnym, brudnym boksie, często chory i być może skazanym na dożywocie.
dokładnie tak, ja decydując się na Emilkę także zastanawiałam się, czy dam radę, czy nie robię psu krzywdy, bo przecież mam małe ciasne mieszkanie, oboje pracujemy (wcześniej także miałam psy mieszkając z rodzicami, ale ojciec nauczyciel, ja chodziłam do szkoły, zawsze było tak, że pies zostawał sam na jakieś 5-6h), ale z drugiej strony pomyślałam, że ona jest teraz w wielkim domu z ogrodem, ale zamknięta w garażu
, może weźmie ją ktoś kto zapewni jej lepsze warunki niż ja, ale może też wziąć ją jakaś nieodpowiedzialna osoba, może ktoś ją weźmie i będzie rozmnażał, może ktoś ją wychowa na agresywnego psa, może trafi kiedyś do schroniska, może w wieku 2 lat ktoś ją uśpi. I wtedy padło pytanie, co jest lepsze. Zdecydowaliśmy się. Życie się zmieniło, bo trzeba wcześniej wstać, czasem wyjść na spacer o 2-3 w nocy jak słyszę dreptanie po pokoju, bo ktoś nie wysiusiał się wieczorem do końca, bo chciał już wracać do domu. Pies do najgrzeczniejszych nie należy, ale trudno, jaki pan taki kram... nigdy nie chciałabym wracać do tych 5ciu lat, przez które w moim życiu nie było psa. Nie ma na świecie pieniędzy, za które zgodziłabym się oddać zołzę.
Ja szanuje sobie ludzi, którzy mówią otwarcie, "nie chcę mieć zwierząt", "nie lubię" w przeciwieństwie do tych, którzy mówią jak bardzo zwierzęta kochają, kupują szczeniaka i oddają go jak jakiś niepotrzebny przedmiot jak staje się uciążliwy. Nie potrafię też zrozumieć tych, którzy oddają/wyrzucają starszego psa, który towarzyszył im przez całe życie, bo jest stary, zniedołężniały, schorowany. Miałam psa który chorował, my bez samochodu, trzeba było wozić do weterynarza co 2-3 dzień na zastrzyk, taksówka 40 pln, zastrzyk 30 pln, i tak przez kilka miesięcy. Pies nie trzymał moczu. Mocz po zastrzykach okropnie cuchnął, trzeba było znosić psa z 4 piętra, łysy z wrzodami na skórze, nikt nigdy w domu nie powiedział do psa "idź stąd, śmierdzisz", nikt nigdy nie pomyślał, że szkoda pieniędzy na leczenie. To był mój pierwszy pies, wychowywałam się z nim- ja i moja siostra. Po pierwszym zawale, który był na początku wakacji, jako 15 latka, nie wychodziłam z domu, bo miałam chorego psa, który musiał wychodzić na bardzo krótkie spacery co 2-3h, bo lato było wtedy bardzo gorące i zdarzało się, że omdlał. To był mój wybór. Jak jego stan się pogorszył, w nocy kładłam się obok legowiska, gdyby nagle zachciało mu się siku, bo sikanie w domu było dla niego bardzo stresujące, a chciałam mu tego oszczędzić. Zmarł na moich rękach, dostał wylewu, była niedziela jakieś głupie kościelne święto, godzina 4ta rano. W drodze do weterynarza wycierałam mu krew z nosa i pianę z pyszczka. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. Byliśmy z nim do końca. To był nasz przyjaciel. Pełnoprawny członek rodziny.